Humani
Pracownia Psychoterapii i Rozwoju Osobistego

Mentalizacja. Jak „wejść w skórę” drugiej osoby?

Anna Król-Kuczkowska

Wywiad ukazał się w Magazynie Świątecznym Gazety Wyborczej w dniu 2 lipca 2016 roku.

To nic niewarte. Na bank ją nudzę. Już ja wiem, co oni myślą. Zrobili to na złość. To na pewno moja wina. To na pewno ich wina. Umysł potrafi być przerażającym miejscem. Dlatego nie chce się tam wchodzić samemu. Z Anną Król-Kuczkowską* rozmawia Agnieszka Jucewicz**.

Agnieszka Jucewicz: Podobno ze wszystkich zwierząt tylko człowiek jest w stanie wyobrazić sobie, co czuje i przeżywa ten Inny. Chociaż mam co do tego wiele wątpliwości…

Anna Król-Kuczkowska: Wszyscy mamy tę zdolność, choć rzeczywiście niektórzy z nas używają jej lepiej, inni gorzej. I zdarzają się momenty w życiu, w których ta umiejętność się załamuje. Wtedy wpadamy w kłopoty.

Fachowo nazywa się tę zdolność mentalizacją, potocznie refleksyjnością. Czym tak naprawdę jest?

– To bardzo zaawansowana funkcja psychiczna, która polega na zdolności rozumienia świata fizycznego – różnych zachowań, czynów, własnych i innych ludzi – w kategoriach stanów mentalnych, czyli tego, czego nie widać gołym okiem.

A prościej?

– Powiedzmy, że rozmawiamy i zaczyna się pani wiercić na krześle. Jeśli jestem osobą, która w miarę dobrze mentalizuje, mogę pomyśleć tak: „Może nudzi panią to, co mówię, ale może być też tak, że jest pani niewygodnie. A może ma pani kłopot z kręgosłupem”. Co więcej, moja interpretacja może ulec zmianie w zależności od tego, co się będzie między nami działo. Jeśli natomiast jestem kimś, kto słabo mentalizuje, znajdę na pani wiercenie się jedną odpowiedź, na przykład: „Na pewno opowiadam bzdury, a pani się nudzi”. I nie będę mieć co do niej żadnych wątpliwości.

Cechą słabego mentalizowania jest to, że dorabiamy sobie do obserwowanych zachowań jakąś sztywną interpretację, która ma małe szanse ulec modyfikacji.

Czyli nawet gdybym powiedziała, że to, co pani opowiada, jest bardzo ciekawe…

– …nawet gdybym ja sama miała poczucie, że żywo nam się rozmawia, pozostałoby we mnie to pierwsze wrażenie. Bardzo prawdopodobne, że odrzuciłabym wszystko, co mogłoby je skorygować, jako „nie tak prawdziwe”.

Ludzie, którzy dobrze mentalizują, mają świadomość, że jakkolwiek dobrze by odczytywali sygnały płynące od innych, nigdy nie będą wiedzieć na pewno, co siedzi w głowie drugiej osoby. Natomiast osoby słabo mentalizujące mają czarno-białą wizję świata. Są przeświadczone, że ich punkt widzenia jest jedynym prawdziwym. Można powiedzieć, że to umysł, który stawia mało pytań. Nie kwestionuje siebie ani rzeczywistości oraz przypisuje innym motywy, które nie są ich, nawet tego nie sprawdzając.

Czym w takim razie różni się empatia od mentalizacji?

– Z badań neuronaukowych wiemy, że obszar mózgu odpowiedzialny za empatię jest mniejszy niż ten odpowiedzialny za mentalizowanie. Ono jest bardziej złożone. To nie tylko zdolność do „wejścia w skórę” drugiej osoby, wyobrażenia sobie, co ten ktoś może w tym momencie przeżywać, ale też gotowość do obejrzenia tego, co się dzieje, w szerszym kontekście, dostrzeżenia związków przyczynowo-skutkowych. To również zdolność rozpoznawania własnych uczuć.

Ma pani dziecko?

Mam.

– To wie pani, że są takie chwile, kiedy to „światło w życiu” swoim zachowaniem doprowadza panią do takiego stanu, że jest pani skłonna pomyśleć o nim, że jest rozwydrzonym, manipulującym potworkiem. W takich chwilach zdolność mentalizowania może się bardzo łatwo załamać i sprawić, że projekcja własnych odczuć – to potworek! – przesłoni nam dziecko, jakim ono jest. To opresyjna sytuacja.

Jak z niej wyjść?

– Poza paroma głębokimi oddechami? Trzeba przyjrzeć się dziecku i przypomnieć sobie, że przecież parę godzin temu było wspaniałe, wrażliwe, urocze, i jeśli uda nam się przejść przez tę trudną sytuację, to zaraz będziemy myśleć o nim tak samo. Na tym polega siła mentalizowania.

Albo weźmy skonfliktowaną parę. Jeśli partner odwraca się na pięcie i nie chce rozmawiać, mogę pomyśleć, że mnie nie kocha, nie szanuje i chce mnie psychicznie zniszczyć. Moje mentalizowanie się załamuje. Ale mogę też sobie przypomnieć, że to ktoś, z kim jestem już ładnych kilka lat, łączy nas wiele dobrych rzeczy, a on tak ma: jak jest wzburzony, to musi ochłonąć, nim zareaguje.

Jak kształtuje się ta zdolność?

– Ona jest nierozerwalnie połączona z historią więzi. Uczymy się jej w procesie wychowania. W pewnym momencie dzieci odkrywają, że są odrębne od mamy i taty. To pierwszy krok do nauki mentalizowania: „To, co przeżywam, czego doświadczam, na przykład, że jestem głodny, nie oznacza, że inni też tak mają”. To ważna nauka, bo pozwala zauważyć, że inny człowiek jest po prostu inny.

Po drugie, dzieci na początku nie potrafią nazwać swoich uczuć. Dorośli im je pokazują przez tzw. odzwierciedlanie. Na przykład kiedy dziecko płacze, mówimy: „Ojej, co ci się stało? Może ci niewygodnie? A może masz mokrą pieluszkę? Może się zdenerwowałeś, jesteś zmęczony albo głodny?”. W ten sposób uczymy je, że pewne pobudzenia, których doświadcza w ciele, powiązane są z konkretnymi odczuciami, że smutek przejawia się tak, złość tak itd.

I potem dziecko zaczyna rozpoznawać je również u innych?

– Tak, jeśli ta nauka przebiega w wystarczająco bezpiecznym środowisku. Wystarczającym, a nie idealnym. Bo nawet w najlepszych relacjach zdarzają się momenty przeoczenia, zaniedbania, kiedy jesteśmy zmęczeni, mamy trudniejszy dzień, brakuje czasu. Chodzi o to, żeby dobrego było więcej. Jeśli dobrze mentalizujący rodzic wróci z pracy wściekły i wszystko go będzie wkurzać, włącznie z dzieckiem, w pewnym momencie się zreflektuje i po pierwsze, zmentalizuje siebie, czyli będzie w stanie stwierdzić, dlaczego jest wściekły, a po drugie, zmentalizuje dziecko, to znaczy zorientuje się, jakie uczucia może w dziecku budzić jego wściekłość – że ono się boi albo myśli, że to jego wina. I będzie mu w stanie powiedzieć: „Słuchaj, wiem, że dzisiaj trochę pokrzyczałem, przepraszam. Bardzo się zdenerwowałem w pracy, ale ty nic złego nie zrobiłeś”.

Nie zawsze jest wystarczająco dobrze. Co sprawia, że zdolność do mentalizowania nie rozwija się tak, jak powinna?

– Różnego rodzaju rozwojowe traumy. Bicie, nadużycie, wykorzystanie, ale też odrzucenie, zaniedbanie, emocjonalne wycofanie. Chociaż jeszcze bardziej od samej traumy niszczący jest dla dziecka jej kontekst.

To znaczy?

– Na przykład: czy zostało z nią samo? Czy w pobliżu był ktoś, kto mógł zmentalizować dziecko, czyli wysłuchać go, przyjąć je z jego uczuciami, nie oceniać, zdjąć poczucie winy? To ważne, bo jeśli dzieje się coś złego, dzieci mają tendencję do myślenia, że się do tego przyczyniły.

A jeśli nikt taki się nie znajdzie?

– To dziecko zostanie z traumą samo. I wchodząc potem w dorosłość, będzie słabo mentalizować. Może też na wszelkie trudności reagować według znajomego scenariusza: „to na pewno moja wina” albo „to na pewno ich wina”. Obraz świata takiej osoby będzie sztywny.

Ale żeby jeszcze skomplikować sprawę, dodam, że to dobrze, że dzieci, które doznają traumy, nie potrafią na danym etapie mentalizować, czyli objąć swoim umysłem stanu psychicznego opiekuna. To pozwala im przetrwać. Wyobraźmy sobie dziecko, którego mama jest w depresji i jest pochłonięta sobą. Gdyby dziecko zgłębiło jej stan, mogłoby tego nie przeżyć, bo na przykład odnalazłoby jakieś nienawistne uczucia wobec siebie.

A co się dzieje, kiedy rodzice nieadekwatnie odzwierciedlają stany dziecka? Na przykład dziecko czuje złość, a rodzice mówią mu: „Nie jesteś zły, tylko głodny, zjedz coś!”. I to się powtarza.

– Zwykle tacy rodzice sami słabo mentalizują. Brak tej umiejętności często jest przekazywany z pokolenia na pokolenie. Dobra wiadomość jest taka, że po pięciu latach „wystarczająco dobrego” związku albo po dwóch latach dobrej terapii można to względnie nadrobić – tak pokazują badania.

Poza tzw. twardymi traumami, które są oczywiste, jak śmierć, przemoc, odrzucenie, są traumy subtelniejsze.

– Jest ich coraz więcej i trudno je wychwycić. No bo co na przykład jest takiego złego w tym, że rodzic, który pochodzi z domu, gdzie złość natychmiast zamieniała się w niszczycielską furię, mówi do zezłoszczonego dziecka: „Pewnie głodna jesteś, zjedz coś”? Intencję ma dobrą. Chce chronić dziecko, bo nie wie, że da się wyrazić złość, nie krzywdząc nikogo. Tyle że dla dziecka takie ciągłe zaprzeczanie jego emocjom oznacza, że najbliższa osoba nie jest gotowa zobaczyć, co ono tak naprawdę czuje.

I w dorosłym życiu to dziecko samo będzie miało mniejszą zdolność widzenia innych takimi, jacy są naprawdę?

– Jedna z moich pacjentek powiedziała mi na odchodne: „Ja już teraz wiem, co pani miała na myśli, pytając ciągle: Jak pani sądzi, dlaczego tak się stało? Co pani poczuła? A co mogła poczuć ta osoba, która się tak zachowała w stosunku do pani? „. Ona na początku była przekonana, że robię sobie z niej żarty, bo jej wczesne doświadczenie było takie, że kiedy wracała ze szkoły i opowiadała, że np. zbiła ją koleżanka, mama miała tylko dwie reakcje. W zależności od nastroju: „Ala jest wstrętną dziewczynką, nie baw się z nią więcej” albo „Na pewno sobie na to zasłużyłaś, nikogo nie powinno dziwić, że obrywasz od innych”.

I potem dysponowała już tylko tymi dwoma modelami interpretacji rzeczywistości?

– Tak. Kiedy wracała do domu, do partnera i miała palącą potrzebę rozmowy o czymś, co się wydarzyło w pracy, a on jej mówił: „Słuchaj, może potem pogadamy”, to dla niej był dowód albo na to, że jest beznadziejna i nie zasługuje na uwagę, albo że on jest brutalem i działa na jej zgubę.

Nie była w stanie zadać sobie pytania, co on rzeczywiście w tej sytuacji przeżywa ani co tak naprawdę dzieje się z nią, tylko działała „z automatu”, co prowadziło do katastrofalnych konsekwencji – niszczenia siebie albo atakowania partnera.

Przyszedł mi do głowy jeszcze jeden przykład miękkiej traumy. Bezkrytyczne chwalenie, dość często spotykane u współczesnych rodziców.

Bo chwalenie za wszystko jest fałszywe?

– Ma wiele wspólnego z podziwem, ale niewiele z prawdziwą miłością, która przyjmuje człowieka z dobrodziejstwem inwentarza. A dla dziecka nieustanne: jesteś najlepszy, najwspanialsza, jest wyjątkowo obciążające. Nie zostawia miejsca na porażkę, na nudę, na ograniczenia. Nie uczy bycia wyrozumiałym dla siebie. Buduje bardziej poczucie pustki i wstydu niż siłę.

Później takie dzieci mogą mieć problem z nazywaniem rzeczy po imieniu, z dostrzeganiem u siebie i innych uczuć mniej przyjemnych, mają wrażenie, że należy je ukrywać. Na przykład osoby, które mają zaburzenia narcystyczne, nie wychwytują u innych oznak znużenia. W dzieciństwie ich rodzice eksponowali i nagradzali tylko to, co wiązało się z podziwem, ewentualnie z wymaganiami, a wszystko inne budziło ich niechęć i znużenie właśnie. Być może takie dzieci ochronnie nie nazywały tych komunikatów, starały się nie mentalizować stanu rodziców, bo odnalazłyby tam – pod powłoką pochwał – wiele odrzucenia czy warunkowej akceptacji.

Co może zaburzać zdolność mentalizowania w dorosłym życiu?

– Silne emocje. Na przykład strach. Jak pani coś zagraża, to raczej nie będzie pani mentalizować. Bo nie ma na to czasu. Mentalizacja jako wyższa funkcja psychiczna odbywa się głównie w korowych, czyli ewolucyjnie najmłodszych i najbardziej zaawansowanych częściach mózgu, w płatach czołowych. Strach powoduje, że działa instynkt. Wtedy to ewolucyjnie najstarsza część mózgu oszacowuje sytuację i błyskawicznie podejmuje decyzję: uciekaj albo walcz.

Innym stanem upośledzającym mentalizowanie jest zakochanie.

Bo wtedy nie widzimy ani tej osoby, ani siebie.

– Znajomi psychiatrzy mają urocze powiedzenie, że jak ktoś się zakochał, to mu „czoło poszło”, co oznacza, że temu komuś kompletnie wyłącza się mentalizowanie i zaczyna pracować jedynie ewolucyjnie starszymi częściami mózgu, związanymi z impulsami, atawistycznymi pragnieniami. Wystarczy sobie przypomnieć kogoś, kto zakochał się w naszym znajomym i twierdzi, że to „mężczyzna czy kobieta ich życia, ciepła, delikatna, wyrozumiała osoba”, a my nie możemy wyjść ze zdumienia, że mówimy o tym samym człowieku!

W ogóle związek to wyzwanie, bo bycie z kimś w bliskiej relacji zawsze reaktywuje różne traumy. Niekoniecznie wielkie, to mogą być tylko zranienia czy niezaspokojenia, ale im mniej rozgrzane uczucia, tym lepiej mentalizujemy. Dlatego w terapii uczy się pacjentów, jak to zrobić, żeby jednocześnie być z kimś blisko, czuć intensywnie i potrafić mentalizować, żeby to „czoło” nie poszło w drobny mak.

Czym może się skończyć załamanie zdolności mentalizowania?

– Często wybuchem agresji, fizycznej bądź psychicznej. Bo kiedy przestaję mentalizować, przestaję widzieć w tym drugim człowieka.

Do przemocy dochodzi w dwóch przypadkach: kiedy potraktuję tamtego jak przedmiot pozbawiony uczuć, pragnień, myśli albo jako członka obcej mi pod każdym względem grupy, która jest podstępna i wyprana z bliskich mi wartości. Programy szkoleniowe dla żołnierzy polegają przecież między innymi na wygaszaniu ich zdolności do mentalizowania. Żołnierz musi przestać widzieć w Innym człowieka, bo nie będzie w stanie do niego strzelać. Skutek jest taki, że np. w Stanach najpierw miliony dolarów idą na takie szkolenia, a potem kolejne miliony na leczenie PTSD, zespołu stresu pourazowego.

Dodatkowy kłopot polega na tym, że mentalizowanie i jego brak są zaraźliwe. Jeśli przebywam w środowisku, które nieźle mentalizuje, to będę funkcjonować bardziej refleksyjnie, z większą wrażliwością na innych. Ale jeśli obracam się w środowisku, w którym ten proces załamuje się często i głęboko, to momentalnie odbije się na moim zachowaniu.

Co nam daje dobra zdolność mentalizowania?

– Względny spokój. Akceptację tego, że życie bywa różne i ludzie też. Jest też odtrutką na liczne naciski kulturowe, np. na przeświadczenie, że jeśli się bardzo postaramy, to wszystko możemy i że nie istnieją żadne ograniczenia. Co jest oczywiście głęboką nieprawdą, bo każdy ma historię osobistych utrat, porażek i zaprzeczanie im nie służy zdrowiu psychicznemu.

Oczywiście są chwile, kiedy ta trzeźwość widzenia jest dojmująca i kusi nas prosta, czarno–biała wizja świata. Ale prawdziwa relacja z innymi, autentyczna, bliska, jest niemożliwa bez mentalizowania. A autentyczne, bliskie relacje to ogromny kapitał. Pozwalają korygować dawne negatywne doświadczenia i osłabiają lęk przed śmiercią.

Tylko jak nad nią pracować? Sami, bez terapii, możemy to zrobić?

– Zachęcałabym do stawiania pytań. Sobie i rzeczywistości. A właściwie, dlaczego tak myślę? Dlaczego wydaje mi się coś na temat jej, jego? Skąd się to wzięło? Co ten ktoś może przeżywać w tej sytuacji? Dlaczego tak się zachowuje? To wszystko rzeczy, które sprzyjają refleksji.

Jasne, tak naprawdę nigdy do końca się nie wie, co czuje i myśli drugi, ale można go o to zapytać. Również po to wiążemy się z ludźmi, żeby pomogli nam dowiedzieć się czegoś o sobie. Psychoterapeuta Jon Allen, który zajmuje się terapią opartą na mentalizacji, na jednej z sesji zagadnął pacjenta: „Umysł potrafi być przerażającym miejscem, prawda?”. A tamten odparł: „Tak, i dlatego nie chce się tam wchodzić samemu”.

Właśnie do tego potrzebujemy mentalizacji: żeby czasem ktoś inny zajrzał do naszego umysłu i podzielił się z nami tym, co tam widzi.

Spotyka mnie coś bardzo nieprzyjemnego. Jestem wstrząśnięta. Jak mógłby mnie dobrze zmentalizować ktoś, kto jest tego świadkiem?

– Ja bym powiedziała tak: „Chyba stało się coś trudnego? Widziałam, że byłaś wstrząśnięta. Strasznie mi przykro”, czyli uznałabym pani uczucia, nawet jeśli w pierwszym momencie reakcja mogłaby mi się wydawać dziwna czy nieadekwatna. Następnie próbowałabym porozmawiać. „Co to dla ciebie znaczyło? Co myślałaś? Jak to odczytałaś?”. A potem powiedziałabym, że jestem gotowa wysłuchać pani opowieści i spróbować razem z panią ją zrozumieć, wspólnie opowiedzieć ją jeszcze raz: „A jak sądzisz, dlaczego on to zrobił? Jaka była jego intencja? Dlaczego teraz?”.

Tylko kto tak potrafi?

– Od czasu do czasu – wszyscy. I można się tego nauczyć.

Dziś terapia oparta na mentalizacji jest jedną z najbardziej obiecujących w leczeniu pacjentów ze spektrum zaburzeń osobowości, np. z borderline – takich, którzy mają mocne wahania nastroju, zachowania destrukcyjne i autodestrukcyjne, napady gniewu, lęki, niestabilne relacje. Londyńskie Anna Freud Center, które jest prekursorem tej metody, odnosi ogromne sukcesy w leczeniu tzw. trudnych nastolatków czy matek, które używają przemocy wobec dzieci. Ich wspólnym problemem jest m.in. brak kontroli impulsów. Zamiast wyjaśnić, zastanowić się czy dopytać, te osoby od razu działają. Można powiedzieć, że „czoło” słabiej u nich działa.

Oczywiście mentalizowanie ma miejsce we wszystkich dobrych terapiach, ale w tej terapeuci są specjalnie uczeni, jak udrażniać tę zdolność. Jak zachęcić pacjenta, żeby zaczął stawiać pytania sobie i innym, wyszedł ze sztywnych skryptów.

Na przykład gdy pacjent uważa, że jestem na niego zła, bo weszłam na sesję trochę czymś podenerwowana, najpierw próbuję to z niego wydobyć, a potem możemy porozmawiać: dlaczego doszedł do takiego wniosku, dlaczego nie miał innego, dlaczego nie sprawdził, czy rzeczywiście tak jest, i w sumie z jakiego powodu miałabym być na niego zła? Chodzi o to, żeby naruszyć jego betonowe widzenie rzeczywistości, na przykład: „Wiadomo, że jestem irytujący, wszyscy prędzej czy później mają mnie dość”.

Kiedy słyszę takie kategoryczne stwierdzenia w debacie publicznej – „Oni są tacy”, „Oni są owacy”, „Oni wszyscy tacy sami” – z całą jaskrawością dociera do mnie, jak niebezpieczny jest nasz kłopot z mentalizowaniem.

Wszystkie komunikaty związane z poniżaniem, wywoływaniem wstydu bardzo tę zdolność uszkadzają. Osoba czy grupa zawstydzana koncentruje się na obronie, trzyma się swojej grupy, a przepaść między „nami” i „nimi” się pogłębia, bo nikt już nie jest zainteresowany tym, żeby wejść w buty tego Innego.

A konkretnie?

– Dziś przy władzy są ci, którzy przez lata byli zawstydzani. I teraz odbija się nazywanie całych grup społecznych moherami, paranoikami czy ogłupiałym stadem. Przecież w retoryce ludzi skupionych wokół PiS-u „wstyd” jest słowem kluczem. Kiedy oni mówią: „koniec wstydu”, to w ich przeżyciach faktycznie tak jest. I teraz używają wstydu jako miecza obosiecznego, mówiąc o opozycji, że jest zdradziecka, zdemoralizowana, że powinna się wstydzić i tak dalej.

Jedni i drudzy mają słabą zdolność do zobaczenia siebie nawzajem takimi, jacy są, ponad własnymi wyobrażeniami?

– Jakby wziąć każdego pojedynczo, pewnie byłoby inaczej – ale na poziomie społecznym? Tak.

Jednak najbardziej mnie niepokoi w tym brak społecznej odpowiedzialności przywódców. Żyjemy w takim klimacie, że „przecież każdy odpowiada za siebie”, „każdy ma swój rozum”. Moi pacjenci nagminnie przytaczają dialogi z partnerami, kiedy jedno mówi do drugiego: „Ja cię zdenerwowałem? A co ja mam do tego? Przecież sama jesteś odpowiedzialna za swoje uczucia”. Ale to bzdura! Nie jesteśmy samotnymi wyspami, ciągle wpływamy na siebie nawzajem, a już zwłaszcza wtedy, kiedy znamy się dobrze i wiemy, jakie są nasze słabe punkty. Tak samo jest na poziomie społecznym. Można wzmacniać umysły i mordować umysły. I ludzie, którzy uzurpują sobie prawo do pouczania, do mówienia innym, co dobre, co złe, powinni wziąć za to odpowiedzialność.

Ma pani jakieś wytłumaczenie, dlaczego my, Polacy, dość słabo mentalizujemy?

– Jedna z interpretacji mówi, że mamy wiele nieprzepracowanych traum historycznych: wojny, Holocaust, komunizm… Kolejne pokolenia niosą je na barkach, aż po jakimś czasie ni stąd, ni zowąd pojawiają się akty agresji.

Człowiek po dobrej terapii odzyskuje wyważone spojrzenie i ocenę tego, co się stało. My jako naród jeszcze tego nie zrobiliśmy, tylko wciąż snujemy tę czarno-białą opowieść. Przyjmujemy fakty, które chcemy, i udajemy, że te, które nam nie pasują, nie istnieją.

Żeby było jasne, w historii nie ma żadnej naszej przewiny. Tak jak nie jest winą dziecka, że miało ciężkie dzieciństwo. Ale tylko ono, jako dorosły człowiek, może coś zrobić z konsekwencjami tego dzieciństwa.

Może mamy jakieś korzyści z tego, że słabo mentalizujemy.

– Świat wydaje się wtedy znacznie bardziej uporządkowany, prostszy. Mamy mniej wątpliwości, zwłaszcza jeśli przynależymy do grupy, która wyznaje podobne wartości.

Chronimy w ten sposób swój dobry obraz we własnych oczach?

– Też, ale jeszcze ważniejsze wydaje mi się pragnienie uniknięcia powtórnego urazu. Julian Barnes pisał w „Poczuciu kresu”, że każdy doświadcza jakiejś krzywdy. To nieuniknione. Pytanie, jak sobie z tym radzimy. Jedni próbują nadać krzywdzie sens, drudzy pomagają innym, ale są też tacy, którzy za wszelką cenę starają się uniknąć przeżycia tej traumy ponownie. Ich najbardziej należy się bać. Jeśli ktoś raz doznał potwornego upokorzenia, nie będzie przebierał w środkach, próbując uniknąć powtórki.

Wielu ludzi nie chce mentalizować, bo to się wiąże z wysiłkiem – a po co się zastanawiać, co kto przeżywa, jak widzi, co czuje, kiedy można pomyśleć: „To nic niewarte. Głupie. To zboczeńcy, zdrajcy, ja wiem, że tak jest”. Tyle że zdolność mentalizowania to jeden z filarów zdrowia psychicznego. Można być człowiekiem bez „czoła”, tylko co to za człowieczeństwo?

*Anna Król-Kuczkowska – psycholog, psychoterapeutka, członkini Polskiego Towarzystwa Psychologicznego, Naukowego Towarzystwa Psychoterapii Psychodynamicznej i Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego. Szefowa Pracowni Psychoterapii HUMANI w Poznaniu. Wykłada w ramach Studium Psychoterapii przy Laboratorium Psychoedukacji w Warszawie

**Agnieszka Jucewicz – dziennikarka „Wyborczej” i jej dodatku „Wysokie Obcasy”, przeprowadza rozmowy z psychologami i psychoterapeutami, autorka książek „Wybieraj wystarczająco dobrze” i – z Grzegorzem Sroczyńskim – „Kochaj wystarczająco dobrze” oraz „Żyj wystarczająco dobrze”

Anna Król-Kuczkowska

psycholog, psychoterapeutka